Wall between us - Rozdział 10
Już następnego dnia z samego rana w mieszkaniu po dziadku zaskoczyła mnie wizyta dyrektorki reprezentacji olimpijskiej w łyżwiarstwie figurowym. Niemal z miejsca zaproponowała mi miejsce w jej grupie i co ciekawe - miała nagrania wszystkich moich występów i nawet kilku treningów. Od lat nie potrafiłem zapewnić sobie regularnych treningów, ponieważ było to zbyt drogie jak na moją kieszeń. Do tego od ręki dostałem stypendium na następne pięć lat i doskonale wiedziałem, że maczał w tym palce mój wysoko postawiony, nowy znajomy. Miałem do niego zadzwonić zaraz, jak tylko zamknąłem drzwi za trenerką ale ku mojemu zaskoczeniu, zaraz ktoś znów zapukał do drzwi. Wpierw pomyślałem, że pani B. czegoś zapomniała, jednak gdy otworzyłem drzwi z zaskoczeniem zauważyłem stojącego za drzwiami Otabeka. Prawdopodobnie ściągnąłem go do siebie myślami, przez co musiałem mieć cholernie dziwny wyraz twarzy, gdy na niego spojrzałem.
-Co tam?
Zapytał, jak gdyby nigdy nic a ja dosłownie, po raz pierwszy w życiu nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Westchnąłem lekko i pokręciłem głową, po czym odsunąłem się i wpuściłem go do mieszkania.
-Chyba ściągnąłem cię tu myślami.
Mruknałem pod nosem, czym wywołałem śmiech u chłopaka ale tego nie skomentował. Zaprowadziłem go do salonu, który był pewnie śmiesznym miejscem dla Dziedzica w stosunku do tego, co widziałem w ratuszu - z resztą to był tylko ratusz a przecież w domu pewnie miał więcej luksusów, niż jestem w stanie to sobie wyobrazić.
-Pani B. już u ciebie była, prawda?
Zapytał zamiast tego i usiadł na kanapie, a ja skinąłem głową i usiadłem naprzeciwko niego. Nie byłem pewien, po co tu tak właściwie przyszedł ale nie do końca wiedziałem, w jaki sposób mam go o to zapytać. Przecież jak się rozmawia z osobą, która nie jest ci nawet bliska ale tak bardzo ci pomaga i nie masz pojęcia, jakie ma w stosunku do ciebie zamiary?
-Dlaczego mi pomagasz?
Wypaliłem w końcu ni z tego ni z owego bo nie mogłem już znieść tej niepewności. Otabek przez chwilę mi się przyglądał, po czym złożył ręce przed sobą i uśmiechnął się lekko, chociaż ten uśmiech trochę mnie przerażał, jeśli mam być szczery.
-Bo mam w tym swój interes. Poza tym intryguje mnie to, że ani trochę nie obchodzi cię fakt, kim tak wlaściwie jestem i jakie jest moje pochodzenie.
-Jaki interes?
Serce biło mi mocniej. Nie wiedziałem, co mam na ten temat sądzić i cholernie stresowało mnie to, co mogę za chwilę usłyszeć. Jak się okazało - miałem rację.
-Wykupiłem to mieszkanie, żebyś mógł w nim zostać. Zapłaciłem, żebyś mógł dostać miejsce i stypednium w drużynie olimpijskiej. Zapewniłem ci już nawet nowe ubrania treningowe i wszystko, czego możesz potrzebować.
-Jaki interes?
Ponowiłem pytanie, chociaż tak właściwie zaschło mi w ustach i czułem, że za chwilę zwymiotuję z tych nerwów. Nie miałem pojęcia, co mam teraz ze sobą zrobić.
-Będziesz mój, Yurij. Tylko mój.
Przez chwilę siedziałem i wpatrywałem się w siedzącego naprzeciwko mnie mężczyznę i nie wiedziałem, czy się przypadkiem nie przesłyszałem. Czas jakby stanął w miejscu a ja miałem wrażenie, że zaraz zemdleję. Nerwy zżerały mnie do tego stopnia, że wolałem w tym momencie umrzeć.
-Co?
Zadałem to jakże inteligentne pytanie, bo nic innego nie byłem w stanie wykrztusić ze swojego ściśniętego gardła. Chłopak westchnął ciężko i nachylił się do mnie a jego spojrzenie przeszyło mnie o tego stopnia, że poczułem ogarniające mnie zimno.
-Zainwestowałem w ciebie. Pomogłem ci. Oczekuję odpłaty, to chyba logiczne, prawda?
Miał rację. Gdzieś w odmętach podświadomości przez cały czas wiedziałem, że to wszystko nie może być za darmo i że kiedyś przyjdzie mi za to wszystko zapłacić. Zastanawiałem się nawet raz czy dwa, skąd ja wezmę na to pieniądze ale nigdy się w to nie zagłębiłem, będąc zajętym zupełnie innymi rzeczami. W tym momencie dotarło do mnie, jak lekkomyślnie postąpiłem i plułem sobie w brodę, że nie naciskałem na niego bardziej, żeby powiedział mi o swoich zamiarach wobec mnie. Przełknąłem ciężko ślinę i zebrałem się w sobie modląc się, żeby głos jak najmniej mi drżał, co nie było łatwe.
-Jestem pewien, że uda mi się znaleźć jakąś pracę i oddam ci pieniądze w ratach...
Zacząłem mówić, jednak po kręgosłupie przeszedł mnie dreszcz w momencie, gdy usłyszałem jego śmiech. Nie podobało mi się to, dokąd to wszystko zmierzało i miałem nadzieję, że uda mi się jakoś z tego wywinąć i uniknąć najgorszego ale miałem co do tego wszystkiego bardzo złe przeczucia.
-Pieniędzy mam akurat dość. Nie chcę, żebyś mnie spłacał.
Wiedziałem. Kurwa, wiedziałem. Zawsze z deszczu pod rynnę, prawda? A jak myślę, że już gorzej być nie może, to wpadam w jeszcze gorsze szambo i tak oto znalazłem się w tej chorej sytuacji.
-Masz być mój, Yurij. Robić to, co zechcę i kiedy zechcę. Być na każde moje skinienie. Rozumiesz?
Rozumiałem. Oczywiście, że rozumiałem, nie jestem idiotą. Mimo to cholernie ciężko było mi się zmusić do skinięcia głową czy do wydobycia z gardła jakiejkolwiek nuty, więc po prostu siedziałem tak na tym cholernym fotelu, zupełnie jakby ktoś mnie nagle zamienił w posąg - ile bym dał, żeby nagle taka Meduza z greckiej mitologii się tu pojawiła i swoim wzrokiem zamieniła mnie w kamień! - i wpatrywałem się niewidzącem wzrokiem w siedzącego przede mną chłopaka. Wkopałem się po uszy i doskonale o tym wiedziałem. Powinienem był bardziej protestować bo przecież doskonale wiem, że nie ma ludzi bezinteresownych i nie ma nic za darmo i nawet, jeśli cena jakiej żądał wydawała mi się zbyt wysoka to wiedziałem, że nie mam wyboru. Człowiek siedzący przede mną mógłby mnie zniszczyć w przeciągu zaledwie kilku minut ze swoją armią usługujących mu ludzi i koniec końców nigdzie na świecie nie mógłbym się przed nim schować. Musiałem w końcu się w sobie jakoś zebrać i odezwać się, w jakikolwiek sposób zareagować. Bunt nie miał absolutnie żadnego sensu. Przegrałem tę grę w momencie, gdy przyjąłem od niego kubek tej kawy w szpitalu w dniu, gdy umarł mój dziadek. Zacisnąłęm dłonie w pięści co w jakiś sposób odrobinę mnie uspokoiło - przynajmniej na tyle, żebym odzyskał w jakimś stopniu głos.
-Zrozumiałem.
Przytaknąłem w końcu i niemal dostałem torsji, widząc wyraz tego obrzydliwego zadowolenia na twarzy mojego rozmówcy. Wstał i spojrzał na mnie nader zadowolony z szerokim uśmiechem na tej jego przystojnej twarzy, po czym podał mi coś do ręki. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że jest to telefon.
-Mam nadzieję że rozumiesz, że masz być na każde moje zawołanie. W komórce jest już zapisany mój numer telefonu, gdybyś czegoś jednak potrzebował.
Zdawało mi się, że te słowa wręcz ociekają jadem i kpiną i miałem ochotę przywalić mu za to w tę jego przystojną twarz, jednak musiałem się przed tym powstrzymać. Nie powiedziałem już ani słowa, zaciskając usta w wąska linię i powstrzymując się od krzyku. Przecież jakiekolwiek protesty nie miały absolutnie żadnego sensu. To mu jednak najwyraźniej ani trochę nie przeszkadzało, bo rzucił jeszcze krótkie pożegnanie i wyszedł z mieszkania, które odziedziczyłem po moim dziadku i zostałem sam, całkiem sam i wiedziałem, że cisnący mi się na usta krzyk nic nie zdziała. Nie mam pojęcia, ile tak siedziałem. Nie pozwalałem sobie na krzyk, nie pozwalałem sobie na płacz. Więc po prostu siedziałem i czekałem - czekałem, chociaż sam nie wiem na co. Chyba już tylko na kojącą śmierć.
Komentarze
Prześlij komentarz