Nuty naszych serc - Rozdział 13


 Wierzyłem w to. Na prawdę szczerze wierzyłem w każde moje słowo gdy mówiłem, że Adam z tego wyjdzie i się obudzi. Byłem tak ogromnie dumny i szczęśliwy, gdy lekarze tego wieczora odłączyli go od aparatury i okazało się, że Adam może sam oddychać. Tak bardzo się cieszyłem, że aż miałem łzy w oczach gdy patrzyłem, jak samodzielnie oddycha. Słysząc jego głos, gdy próbował sformułować pierwsze słowa po wyciągnięciu tuby z jego gardła jednak mnie złamało - nie wytrzymałem i płakałem cicho pod ścianą, podczas gdy jego mama mocno go przytulała a lekarze sprawdzali wszystkie wyniki.

Chyba dlatego tak ogromnym szokiem było, gdy w środku nocy obudziłem się, słysząc to okropne, przeszywające wręcz wycie maszyny monitorującej jego stan. Lekarze i pielęgniarki w jednej sekundzie wpadli do pokoju, nawet mnie nie zauważając i nie zwracając na mnie uwagi. Z przerażeniem przyglądałem się, jak próbują go reanimować ale to przenikliwe piszczenie wciąż nie ustawało.

W końcu, o godzinie 02:41, po trwającej przez ponad godzinę reanimacji, lekarz ogłosił zgon. Poczułem się tak, jakby ktoś gołą ręką wyrwał mi serce. Z niedowierzaniem wpatrywałem się w leżącego nieruchomo na szpitalnym łóżku z zamkniętymi oczami. Łzy zaczęły mi spływać po policzkach, sam nie mam pojęcia, kiedy. Przecież chwilę temu jeszcze świętowałem, że jest mu chociaż trochę lepiej i że wraca powoli do zdrowia. Teraz leżał tuż przede mną martwy. Mój świat się zawalił a powietrze nagle stało się zupełnie nieosiągalne. 

Sam nie wiem, kiedy nagle tym razem dookoła mnie znalazło się zbiegowisko personelu medycznego. Coś do mnie mówili, krzyczeli do siebie nawzajem ale nie rozumiałem ani słowa. Nie potrafiłem oderwać wzroku od ciała spoczywającego na cienkim materacu, tak samo jak nie potrafiłem powrócić do rzeczywistości. 

Krzyczałem.

O tym, że krzyczałem zorientowałem się dopiero w momencie, gdy jedna z pielęgniarek kazała mi przestać. Byłem w takim szoku, że nawet nie potrafiłem od razu zareagować. Dopiero wtedy to do mnie dotarło.

To koniec.

To koniec wszystkiego, co nawet jeszcze się nie zaczęło. Nigdy nie zdołam powiedzieć Adamowi, jak bardzo go polubiłem. Nigdy nie zdołam powiedzieć mu, że się w nim zakochałem. Nigdy nie usłyszę ponownie jego głosu. Nigdy nie usłyszę, jak radośnie się śmieje. Już nigdy nie doświadczę tego, jak rozjaśnia pokój samym swoim wejściem. Nigdy więcej nie doświadczę tego, jak rozbawia wszystkich niezależnie od tego, jak bardzo wisielczy humor mieli. Nigdy nie dowiem się, czy miałem u niego jakieś szanse. Nigdy nie dowiem się, jak mogłaby wyglądać nasza przyszłość. Nigdy więcej z nim nie zagram.

To wszystko skończyło się w jednej chwili - całkiem niespodziewanie, całkiem przypadkiem. Los tak chciał - ktoś tak kiedyś do mnie powiedział w innej sytuacji, jednak teraz też wydawało się to właściwe. Los chciał nas rozdzielić, los chciał jego przedwczesnej śmierci.

Nienawidziłem losu.

Nie mogłem obwiniać Boga będąc ateistą. Obwiniałem cały wszechświat ale najbardziej - samego siebie. Obwinialem się za to, że nigdy nic mu nie powiedziałem. Obwiniałem się o to, że nie zrobiłem wystarczająco. Obwiniałem się o to, że nie byłem dla niego najlepszym przyjacielem, jakim mogłem.

I cholernie bałem się tego, jak mam przekazać te wieści jego biednej matce. 

W tym momencie nienawidziłem siebie i całego świata.

Komentarze

Popularne posty