Pełnia - Rozdział 7


 Animag - czarodziej, który potrafi w każdej chwili zmienić się w jedno, konkretne zwierzę.

Tak zaczynała się książka o animagach, taka była definicja animagów. Ekscytacja niemal rozsadzała mnie od środka a ja właściwie nie potrafiłem określić, dlaczego tak bardzo cieszę się na zgłębienie tego tematu, co mam zamiar później zrobić z zebraną przeze mnie wiedzą ani czego tak właściwie chcę, od dzisiaj nieobecnego Remusa. Mimo to przesiedziałem całą noc czytając - albo raczej ucząc się na pamięć - jak należy podejść do tego tematu, aby móc zostać animagiem. Przeklinałem w myślach fakt, że akurat dzisiaj była pełnia, ponieważ pierwszym krokiem okazało się trzymanie liścia mandragory w ustach od jednej pełni do drugiej - przez jeden miesiąc. Z drugiej strony dawało mi to sporo czsau na wymyślenie, jak mam w niezauważony sposób ukraść liść mandragory w zielarni, w której lekcje mieliśmy tylko raz w tygodniu. No i na zorientowaniu się, jak tak właściwie wygląda taka mandragora, bo umknął mi fakt że nie mam o tym najmniejszego pojęcia.

Potem przeklinałem jeszcze bardziej gdy zorientowałem się, że będę musiał przygotować dość skomplikowany eliksir a co za tym idzie - musiałem zorientować się, jak i gdzie mogłem ukraść składniki, które będą mi do niego potrzebne. 

Zastanawiałem się, dlaczego tak właściwie chcę dowiedzieć się tyle o animagach i dlaczego tak bardzo zależy mi na zostaniu jednym z nich? Przecież to nie jest nic takiego i co ja mam tak właściwie zrobić, kiedy już posiądę te umiejętności? Odpowiedź była oczywista, a jednak nie chciałem się do niej przyznać.

Rozmyślałem o tym również wtedy, gdy następnego wieczora James wpadł do pokoju z dwoma szklanymi butelkami - jedną pustą, drugą wypełnioną sokiem dyniowym - i talią kart w rękach oraz z szerokim uśmiechem wymalowanym na twarzy, który raczej zwiastował kłopoty. Kopnięciem zamknął za sobą drzwi i zaczął rozkładać się ze swoimi zdobyczami na środku pokoju na podłodze.

-Ponieważ nasz kochany Remus nienajlepiej się czuje, pomyślałem że zorganizuję nam zabawę tutaj! Dzisiaj piątek, możemy trochę dłużej posiedzieć i nie zakuwać, prawda?

Zaproponował a ja poczułem przyłpyw jakiejś radości? Chciałem wziąć w tym udział ale i tak instynktownie spojrzałem na leżącego na łóżku pod ścianą przyjaciela-prawdopodobnie-wilkołaka, który uniósł jedną brew jakby w niedowierzaniu.

-I co takiego wymyśliłeś?

-No cóż, koledzy wspomnieli mi o dwóch opcjach. Możemy zagrać w butelkę albo w karty, dlatego to przyniosłem. Przecież nie będę tu robić magicznych sztuczek!

Zażartował James, jakby to było coś najbardziej oczywistego na świecie. Muszę przyznać, że nie udało mi się powstrzymać lekkiego uśmiechu, który wpłynął na moje usta gdy usłyszałem jego słowa. Może dlatego na moment zapomniałem o moim zafascynowaniu – chociaż może lepiej byłoby nazwać to już obsesją? – na temat zostania animagiem i po prostu zszedłem z łóżka, dołączając do niego.

-Jak w to się gra?

Zapytałem, podczas gdy reszta naszych współlokatorów zbierała się, aby w końcu zasiąść z nami w kółeczku na środku pokoju a Potter porozlewał każdemu z nas soku dyniowego do szklanek.

-Jedna osoba kręci butelką, butelka w końcu się zatrzyma i ta osoba, na którą wskazuje szyjka jest kolejna. Osoba kręcąca zadaje pytanie „prawda czy wyzwanie?” i osoba wybrana przez butelkę musi wybrać jedno z nich, po czym albo odpowiedzieć na pytanie albo wykonać wyznaczone zadanie. Jeśli tego nie zrobi, traci kolejke i osoba kręcąca kręci jeszcze raz. Wszystko jasne?

Wyjaśniał chłopak z takimi rumieńcami na twarzy, jakby była to najzabawniejsza rzecz na świecie i nie mógł się jej doczekać bardziej, niż prezentów pod choinką. Wszyscy pokiwaliśmy głowami i nawet sam nie wiem, kiedy James zakręcił...

Na tej zabawie minęło nam dobre pół nocy, odpowiadając na durne pytania i wykonując zabawne wyzwania. Muszę przyznać, że nigdy nie bawiłem się tak dobrze, jak w tamtym właśnie momencie. Jednak gdy butelka zatrzymała się na Remusie a na ustach naszego czterookiego przyjaciela wykwitł ten jedyny w swoim rodzaju, łobuzerski uśmiech przeszedł mnie dreszcz strachu i czułem, jak moje serce zaczyna mocniej bić.

-Więc, Remus... na co chorujesz, że co miesiąc nam uciekasz?

On wie. Przynajmniej taką miałem wrażenie. Może robił dużo żartów i często mówił zdecydowanie za dużo ale doskonale zdołałem isę już zorientować, że James Potter jest bardzo inteligentny i z pewnością zdołał już połączyć ze sobą fakty. W końcu co innego mu pozostało? Sam często na głos wypowiadał się, że chciałby wiedzieć gdzie i dlaczego nasz współlokator znika, więc z pewnością o tym myślał i wyciągnął najbardziej logiczne wnioski, co oczywiście skutkowało zadaniem tego pytania. Był zbyt ciekawski i bezpośredni, by się przed tym powstrzymać.

-Do świętego Munga. Muszę regularnie przyjmować leki, żeby mój stan się nie pogorszył.

Głos Remusa brzmiał co prawda pewnie ale zdawało mi się, że jego twarz zbladła gdy to mówił. Chociaż bardzo możliwe, że była to po prostu moja zbyt bójna wyobraźnia, która podsuwała mi przecież zawsze najczarniejsze scenariusze.

Nie wracaliśmy do tematu. Ani tamtego wieczoru ani żadnego innego, aż do końca roku szkolnego. Remus regularnie znikał w trakcie pełni a ja szukałem składników, by móc zawczasu przygotować eliksir który będzie mi potrzebny i chociaż byłem z tego bardzo

niezadowolony, to organizacja wszystkiego zajęła mi o wiele dłużej, niżbym sobie tego życzył. W końcu jednak miałem wszystko i starannie zapakowałem to do mojego kufra, tak by nikt nie mógł tego odnaleźć. Miałem zamiar po krryjomu przygotować eliksir, którego receptę znałem już dawno na pamięć, w trakcie wakacji i wrócić z nim do zamku na nowy rok szkolny, aby móc zrealizować mój niecny plan.

Na samą myśl o powrocie do domu robiło mi się niedobrze i czułem się nawet bardziej chory, niż gdy rozłożyła mnie kurza grypa i przez tydzień gdakałem zamiast kaszleć. Fakt był jedynie taki, że niestety nie miałem wyboru i musiałem wrócić po opiekę mojej matki – chociaż sądząc po jej bardzo zdawkowych listach oraz po tym, że jako pierwszy z naszej linii krwi trafiłem do domu innego niż Slytherin wiedziałem, że ona również wolałaby mnie więcej nie oglądać. Swoim „wybrykiem” splamiłem naszą rodzinę i teraz jeszcze bardziej niż kiedyś zajmowałem stanowisko czarnej owcy wśród krewnych.

Tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że gdy na dworcu w Londynie żegnałem się ze wszystkimi, najbardziej martwiłem się o Remusa a nie o siebie samego. Chociaż to uczucie szybko minęło, gdy zobaczyłem moją matkę pod jedną ze ścian – stała wyprostowana jak struna z dumnie uniesioną głową ale gdy tylko mnie zobaczyła zauważyłem, jak przez jej twarz przebiega cień obrzydzenia, nim na powrót zapanowała nad mimiką swojej twarzy. Nawet mnie nie przywtała, gdy znalazłem się na wyciągnięcie jej ramion. Po prostu odwróciła się i poszła przed siebie a ja nie miałem innego wyboru, jak podążyć krok w krok za moją rodzicielką.

Podróż do domu ciągnęła się niemiłosiernie w tej upiornej ciszy, która nas otaczała a atmosfera była tak gęsta, że można było zawiesić siekierę w powietrzu bez użycia jakiejkolwiek magii. Dopiero w domu jednak przekonałem się, jak wielkim gniewem wypełniło się serce mojej matki gdy ją zawiodłem już pierwszego dnia szkoły, i przekonałem się o tym w bardzo bolesny sposób. Najpierw nie poczułem uderzenia, jedynie usłyszałem je i poleciałem na drzwi, które dopiero co za sobą zamknąłem. Tyłem głowy uderzyłem o ich drewno i upadłem na tyłek na podłodze, dopiero po sekundzie uświadamiając sobie, że boli mnie lewy policzek. Spojrzałem zdezorientowany i lekko przerażony na moją rodzicielkę, która wyglądała ni mniej ni więcej, jakby miała ochotę rozszarpać mnie tu i teraz na strzępy.

-Zawiodłeś nas w najgorszy możliwy sposób, Syriuszu.

Wysyczała przez zaciśnięte usta a ja nie byłem w stanie się ruszyć. Paraliżował mnie tak ogromny strach, że na moment wstrzymałem oddech bojąc się, że nawet nieznaczne ruchy mojej klatki piersiowej rozjudzą ją jeszcze bardziej. W tym momencie Walburga napawała mnie niczym innym, jak czystym przerażeniem.

-Idź do swojego pokoju i nie wychodź z niego. Za chwilę przyjdę.

Oznajmiła jeszcze, nim odwróciła się i podążyła wgłąb domu a ja zamarłem, doskonale wiedząc co za chwilę nastąpi. Nienawidziłem tego i nienawidziłem siebie za to, jak słaby

byłem ale wiedziałem, że sprzeciw w tym momencie nic mi nie da – o nie, jedyne co bym zyskał to jeszcze gorsza kara a i tak nie wiedziałem, co mnie czeka. Nie tylko moja matka ale również nasz skrzat domowy, Stworek, posiadali ogromne umiejętności magii leczniczej, dlatego moi rodzice mogli sobie pozwolić na wiele bez obaw o to, że ktoś coś zauważy i zaniepokoi się stanem ich dzieci. W tym momencie tak bardzo żałowałem, że wakacje dopiero się zaczęły i że minie jeszcze dużo czasu, nim znów stanę na peronie 9 i ¾ aby odjechać do Hogwartu, w którym mogłem znaleźć ucieczkę i ukojenie.

Szczerze mówiąc, nawet wiele lat później wciąż nie miałem pojęcia, jakim cudem udało mi się przetrwać tamte wakacje. Całymi dniami przesiadywałem zamknięty w swoim pokoju. Matka z ojcem sprawiali mi lanie za sam fakt, że istnieję i należałem do Gryffindoru a nie do Slytherinu przynajmniej dwa razy w tygodniu. Stworek dwa razy dziennie przynosił mi posiłki. Przy zdrowych zmysłach trzymało mnie chyba już tylko ważenie eliksiru, który miał pomóc mi już we wrześniu. W duchu cały czas jednak odliczałem dni, godziny a nawet minuty do momentu, aż powrócę do Hogwarts...

Komentarze

Popularne posty