Na granicy - Rozdział 1


Siedemnasty października. Doskonale pamiętam tą datę, ponieważ zaledwie kilka minut po piątej nad ranem zostałem wyrwany z mojego słodkiego snu. Pierwszą rzeczą, którą w ogóle zarejestrował mój ledwo przytomny umysł był fakt, że byłem sam. Doskonale wiedziałem, że zasypiałem samotnie ale byłem niemal pewien, że do tej pory Tommy powinien był już wrócić i spać smacznie w moich ramionach. Tak jednak nie było. Drugi fakt zarejestrowałem w momencie, gdy klikałem zieloną słuchawkę na ekranie telefonu. Numer, z którego do mnie dzwoniono, był zastrzeżony.

Jednak nawet to wszystko nie zapaliło czerwonej lampki w mojej głowie, która stała się jasna i wyła niczym syrena policyjna w mojej głowie zaledwie kilka sekund później. Dokładnie po tym, jak potwierdziłem szybko swoją tożsamość i usłyszałem kolejne zdanie, którego miałem nadzieję nigdy w życiu nie usłyszeć i chciałem, żeby to wszystko okazało się jedynie snem, najgorszym z możliwych, ale snem.

„Bardzo mi przykro… Pan Tommy Joe Ratliff. miał wypadek w drodze do domu… niestety, mimo wielogodzinnej operacji, nie udało się go uratować.”

Miałem wrażenie, że cały mój świat rozpadł się na miliardy maleńkich kawałeczków w momencie, gdy to zdanie zostało wypowiedziane. Zamrugałem szybko i rozejrzałem się dookoła, jakbym szukał go gdzieś w mieszkaniu. Jakbym spodziewał się, że zaraz wejdzie do sypialni, śmiejąc się do rozpuku i powie, że to był tylko taki durny żart a ja dałem się nabrać. Tak się jednak nie stało.

Nowa rzeczywistość, w której niespodziewanie obudziłem się tego poranka, okazała się być przerażająca i niezmiernie przytłaczająca i jak zwykle – nie miałem na nią nawet najmniejszego wpływu. Mogłem jedynie się do niej dopasować i próbować żyć dalej, albo zakończyć to wszystko i po prostu rzucić się z mostu lub co tam jeszcze innego mogłem zrobić. Wiedziałem, że przyjaciele i rodzina nie będą chcieli pozwolić mi na to drugie rozwiązanie, ale na ile byliby w stanie ze mną, dla mnie i o mnie walczyć? Czy w ogóle byliby w stanie to zrobić? Nie byłem tego pewien, ale to wszystko miało się okazać w najbliższym czasie.

Zastanawiałem się, do kogo w pierwszej kolejności powinienem zadzwonić. Nie przychodził mi jednak nikt konkretny do głowy. Wiedziałem tylko, że muszę jechać do szpitala na ostateczne zidentyfikowanie ciała i że nie chciałem być tam sam, za żadne skarby. Wiedziałem, że czeka mnie mały atak paniki przy okazji tego wszystkiego i być może nie będę w ogóle wstanie wejść do sali, gdzie miałbym go zidentyfikować. Wiedziałem, że się załamię i potrzebowałem kogoś, kto szybko mógłby tu dotrzeć a kto umiałby mnie ogarnąć. A taką właśnie osobą był Tommy. Tommy…

Zastanowiłem się przez chwilę i wybrałem numer do naszej najlepszej przyjaciółki, Diany. Mieszkała dosłownie dwie ulice dalej a poznając jej charakter można było ją brać za siostrę bliźniaczkę Tommy'ego, mimo że nie byli spokrewnieni. Wiedziałem, że ją obudzę ale w tym momencie to było ważniejsze i nie mogłem czekać.

-Adam, czyś ty zwariował budząc mnie o tej nieludzkiej godzinie? Pali się, czy co?

Chciałem się odezwać. Naprawdę chciałem. Już zaczerpnąłem powietrza i miałem coś powiedzieć, gdy głos po prostu uwiązł mi w gardle. Po raz ostatni zdarzyło mi się to, gdy wyznawałem T. Miłość po raz pierwszy i nie byłem pewien, jak zareaguje. Wtedy też się stresowałem a serce waliło mi jak szalone. Ale to był zupełnie inny rodzaj zdenerwowania. W jakiś sposób miałem wrażenie, że kiedy po raz pierwszy wypowiem te słowa, to stanie się to na zawsze i nieodwołalnie rzeczywistością a póki milczałem mogłem trwać w zawieszeniu, które utrzymywało mnie przy życiu.

-Adam? Co się stało?

Pokręciłem głową, chociaż przecież Diana nie mogła tego zobaczyć. Poczułem płynące po policzkach łzy – po raz pierwszy tego poranka – i nie potrafiłem zaczerpnąć tchu. Czułem się, jakby coś paliło mi płuca.

-Adam?

Słyszałem niepokój w jej głosie, ale mój własny po prostu uwiązł mi w gardle. Rozpłakałem się niczym małe dziecko i trzymając telefon wciąż przy uchu, po prostu płakałem. Czułem się beznadziejnie bezradny i zagubiony a myślami wciąż błagałem wszelkie niebiosa, by cofnęły czas i nie pozwoliły temu stać się prawdą.

-Będę u was za 5 minut.

Powiedziała i rozłączyła się a ja zawyłem, niczym zranione zwierzę. „U was”. „Was”. Miałem naprawdę już nigdy więcej tego nie usłyszeć? Ta myśl mnie przerażała i jednocześnie doprowadzała do czystego szaleństwa.

Dziękowałem w duchu, że daliśmy Dianie kiedyś klucze do naszego mieszkania, dzięki czemu nie musiałem ruszać się z łóżka z kołderkowego kokonu i po chwili dziewczyna kucała przede mną, próbując w jakikolwiek sposób mnie uspokoić i wyciągnąć ze mnie, co się tak właściwie stało.

-Adam? Adaś, gdzie Tommy? Gdzie on jest, co się stało?

Dopytywała spokojnym i kojącym głosem, jednak ja nie potrafiłem wziąć się w garść i jakkolwiek jej odpowiedzieć. Za każdym razem przez kolejny kwadrans gdy myślałem, że już się opanowałem i będę w stanie dać jej jakąś odpowiedź, zaczynałem płakać na nowo. Ona była jednak cierpliwa i czekała, uspokajając mnie na wszelkie znane jej sposoby i nie poganiała mnie ani nie była na mnie zła za to, że przez tyle czasu musiała czekać na jakąkolwiek odpowiedź. Byłem jej za to cholernie wdzięczny i wiedziałem, że nigdy jej się nie odwdzięczę za tę anielską cierpliwość, jaką zawsze okazywała w stosunku do mnie i do Tommy’ego.

-Straciłem go, Diana.

Udało mi się w końcu wychrypieć, gdy mój organizm postanowił zrobić sobie niewielką przerwę w płaczu i dziękowałem losowi, że znaliśmy się na tyle dobrze, iż nie musiałem więcej nic mówić. Dziewczyna zrozumiała w lot i zamknęła mnie w opiekuńczych ramionach. A ja mogłem tylko rozpaczać nad miłością, którą utraciłem zdecydowanie zbyt szybko.

Komentarze

Popularne posty