Nuty naszych serc - Rozdział 10
*pov. Tommy*
Nie potrafiłem ciągle się uśmiechać i udawać, że wszystko jest w porządku, dlatego wykorzystywałem każdy moment na to, żeby chociaż chwilę odpocząć. Odkąd lekarka poinformowała nas o chorobie Adama, z każdym rankiem zastanawiałem się, czy doczeka on następnego ranka. Nie mam pojęcia, dlaczego naszło mnie aż tyle czarnych myśli i chociaż zapewniałem zarówno Adama jak i jego mamę, że wszystko będzie dobrze - zastanawiałem się, jak długo jeszcze będę mieć na to siły? Odpowiedź była prosta - tyle, ile będzie trzeba. Nie było mowy, żebym miał zostawić Adama samego. Ciągle miałem nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się wyzdrowieć i że któregoś dnia lekarz po prostu podejdzie do nas i powie, że rak zniknął a Adam jest w pełni zdrowy. Na to jednak nie wyglądało.
Z każym dniem Adam był coraz słabszy. Coraz mniej jadł, coraz więcej spał. Zastanawiałem się, ile on jeszcze będzie mieć na to sił i ile kosztuje go nawet samo podniesienie się do siadu. Chyba nie chciałem tego wiedzieć, bo mogłoby mnie to przerazić.
Westchnąłem cicho i spojrzałem na śpiącego spokojnie w swoim szpitalnym łóżku Adama. Jego cera była niemal tak blada, jak szpitalna pościel na której leżał. Był o wiele szczuplejszy niż kiedy tutaj trafił i doskonale widziałem, jak chemioterapia codziennie powoli wysysa z niego życie. Chciało mi się płakać, gdy tak na niego patrzyłem. Musiałem się jednak trzymać, dla niego.
Nigdy nie chciałem być na miejscu Adama. Modliłem się, żeby nigdy nie dopadła mnie żadna okropna choroba bo nie miałem pojęcia, czy będę w stanie sobie z nią poradzić - ani psychicznie, ani fizycznie. Nie, ja chciałem po prostu umrzeć szybko, jeśli taki miał być mój los. Nigdy jednak nie zastanawiałem się nad tym, jak to jest trwać przy osobie chorej. Okazało się to okropnie wyczerpujące ale domyślam się, że to co ja przeżywałem było tylko ułamkiem przeżyć Adama.
Wielu znajomych z uczelni dopytywało, dlaczego Adama i mnie nagle nie ma na zajęciach i co się z nami dzieje. Nikomu nawet nie odpowiedziałem. Po pierwsze, nie chciałem nikomu mówić o stanie Adama ale po drugie, nie chciałem żeby zaczęli się tu schodzić i go męczyli.
Adam często mamrotał różne niezrozumiałe rzeczy przez sen i nieraz wiercił się w łóżku, zupełnie jakby miał koszmary. Adam dostawał w żyły ogromne ilości leków i krzywił się za każdym razem, gdy dawali mu kolejną dawkę, zupełnie jakby to bardzo dobrze czuł. Adam miał ten specyficzny grymas na twarzy za każdym razem, gdy jego mama przynosiła mu coś do jedzenia ale posłusznie jadł i zawsze starał się zostawić jak najmniej, bo nie chciał jej zrobić przykrości. Adam codziennie przytulał się po kolacji do swojego starego misia, którego miał jeszcze z dzieciństwa. Adam codziennie wyglądał coraz gorzej i codziennie był o krok bliżej śmierci.
A ja nie mogłem nic z tym zrobić.
Chciałem, żeby to się już skończyło. Żeby Adam albo wyzdrowiał, albo umarł. Nie chciałem, żeby aż tak się męczył każdego dnia. Chciałem, żeby już w końcu przestało go boleć.
I czułem się największym egoistą na świecie.
Komentarze
Prześlij komentarz